Poprzedni   POWRÓT   Następny

strona główna

 

 
 
 
 

 

O umęczonych ptakach

 

 

 

    Często jesteśmy jak zagoniony przez wiatr i przemoczony przez deszcz ptak.
Silny, fantazyjny i barwny szybował w pełnym słońcu, radował się, ćwierkał, cieszył ludzi i świat swoją obecnością.
Ale kiedyś stało się... Nadchodząca burza głośnym pomrukiem przestrzegała z oddali przed sobą, bo choć bezmyślna i ślepa w swych błyskawicach, to przecież nie jest okrutna i nie chce krzywdzić małych ptaków. Ale ten ptak nie usłuchał głosu ostrzeżenia, nie skrył się, nie uciekł, dalej szybował radosny i pozornie bezpieczny. Dopiero krople deszczu, które oblepiły jego skrzydła i chłód wody spadającej strumieniami z nieba przygniótł go, kazał zejść spod nieba, z górnych lotów ku drzewom nizin, ku dolinom.
Siedzi teraz zmoczony, drżący, zaplątany w gałęzie cierni. Jego serce bije potwornie szybko, całe ciało paruje, strach paraliżuje go. Czeka. Boi się, bo jest bezbronny, nie może już uciec. Brak mu suchych skrzydeł i brak sił. Lęka się każdego obcego, który może go skrzywdzić, zdusić, zadeptać przez nieuwagę. Ale jednocześnie chce kogoś, chce silnych, mocnych dłoni, które pochylą się nad nim, które go obejmą, wezmą w swoje ciepło i na chwilę otulą swoimi ścianami, aby zabezpieczyć przez ulewą.
Gdy mocne, silne dłonie pochylały się nad nim, ptak drżał cały i pełen lęku poddawał się im, wiedząc, że ryzykuje ogromnie. Albowiem te dłonie równie dobrze mogą go ochronić, jak zabić. Równie dobrze mogą stać się domem, jak i grobowcem. Ptak nie przewidzi tego, nie może się wcześniej upewnić, zapytać innych, jak im było w dłoniach rozgarniających ciernisty krzew. Ryzykując nie wiedząc do końca, czy jest w rękach troskliwego i łagodnego opiekuna, czy chciwca, żądnego jego pięknych piór, jego pięknego śpiewu, jego śmierci.
Przyjęcie opiekuńczych rąk, które jako anonimowe wyciągają się do rozedrganego ptaka, jest trudne, ale konieczne. Nie ma po prostu innego wyjścia. Brnięcie dalej w ciernisty gąszcz wyczerpanego samotnika jest już prawie niemożliwe.
Podobnie my nie mamy czasem wyboru. Życie to olbrzymie ryzyko, ale w tym ryzykowaniu realizujemy się. Po poddaniu się, po znalezieniu się na ogromnej dłoni przyjaciela czekają nas wspaniałe chwile osuszenia, chwile odzyskiwania sił. Wtedy już trudno wracać do łez, ciągle budzić się z widokiem ciernistego gąszczu w oczach. Trzeba poddać się kuracji regenerującej. Niech ona trwa. Jest dobra.
Po ulewie, kiedy tęcza pojawi się na niebie, trzeba, by ptak był gotowy zaśpiewać światu swój poemat. Dlatego ptak musi przetrwać. Dlatego musi się ocalić, musi pragnąć ciepłoty powracającej w jego zmoczone pióra. Niech cieszy się dniem, który nadchodzi, a będzie inny. Inny w swoim głosie, w swej barwie, w nastroju. Niech w cieple domu, który go przygarnął, nabiera sił, niech wraca mu piękny głos, a jego piórom dawny blask i barwa.
Gdy opiekun otworzy okno, jego oczom ukaże się piękny widok niebieskiego nieba, przerysowanego barwami tęczy - weźmie "swego" - już suchego i odżywionego - ptaka w dłonie po raz ostatni, podniesie ku górze, popatrzy z tęsknotą na jego wspaniałość, otworzy ręce, a ptak poszybuje znów ku górom, szczytom, ku temu, co wysoko.
Jak dobre powinny być ludzkie dłonie...

 

 

poezjaani.pl