Wyszedłem wysoko w góry. Tam pośród zimnych, granitowych skał rzeźbiłem ją w lodowych
bryłach. Był tam mój warsztat podniebny, do którego tylko czasami zaglądały orły lub
przybiegały zziębnięte kozice.
Rzeźbiłem ją długo i cierpliwie. Gorącym oddechem i ciepłymi rękami odrzucałem krople
lodu, aby wydobyć z bryły jej kształty. Była coraz piękniejsza, choć mnie z dnia na dzień
ubywało ciepła i ręce marzły coraz bardziej. Wreszcie dokończyłem dzieła.
Cudowna, jedyna lodowa róża mieniąca się w ostrym, górskim świetle słońca, jak bryła
drogocennych klejnotów, spoczęła w moich rękach. Chciałem podarować ją mieszkańcom
doliny jako dar najcenniejszy, albowiem obce jest im przecież lodowe piękno.
Schodziłem powoli obawiając się potknięcia, uszkodzenia jej. Bałem się, aby nie pękło jej lodowe, różane serce.
Gdy w końcu uradowany stanąłem przed mieszkańcami doliny, w moich rękach były jedynie
resztki kropel. To słońce odebrało mi ją po kawałku, kropla po kropli.
Teraz, gdy siadam w dolinach przy ciepłych ogniskach ich mieszkańców i opowiadam swoją
historię, wszyscy z niedowierzaniem kiwają głowami.
A może lepiej, że nie wierzą, bo jest im łatwiej pokochać ciepłe domy dolin?
|